Podczas tegorocznej, VII Gali Gnieźnieńskiego Sportu wystąpił Cezary Pazura. Artysta udzielił nam po występie krótkiego wywiadu.
Skąd u Pana tyle energii?
A to widać? Wie Pan taki występ długo nie trwa, także godzinę, półtorej można wykrzesać, a zbyt często się nie gra. Nie no żartuję oczywiście. Energię zawsze miałem. Nie wiem skąd. Z kosmosu.
Jak występuje się w Gnieźnie?
To jest wspaniałe miasto. Wielokrotnie tu byłem. Występowałem w różnych miejscach, ale w Teatrze pierwszy raz.
Wspominał Pan w trakcie występu swoją rolę w „Pograniczu w ogniu”. Ten film bardzo mocno wspomina historię Wielkopolski. Czy wpłynęło to w jakiś sposób na postrzeganie przez Pana tej części kraju?
Na pewno tak, bo przecież mój bohater jest poznaniakiem, jest pozańską „pyrą”. Dużo zdjęć mieliśmy w Poznaniu i w Wielkopolsce.
Z jednej strony występy w filmach, z drugiej strony kabaret i występy przed „żywą” publicznością. Co jest dla Pana lepsze?
Wolę występ dla żywego widza, bo ocenę ma się natychmiast. Jest reakcja lub jej nie ma. Film musi czekać na swoją premierę i potem czyta się różne dziwne rzeczy na swój temat w gazetach, niekoniecznie pochlebne. Ludzie głosują też „nogami” idąc do kina i potem człowiek patrzy na rankingi. W ogóle żyjemy w takim świecie, że ważna jest oglądalność i ile osób kupi bilet. Czytałem ostatnio, że kino polskie przeżywa renesans. Proszę sobie wyobrazić, że w 2011 roku 65% wszystkich sprzedanych biletów, było biletami na polskie filmy. Dziwne nie? A w zeszłym roku o tej porze było to 17%. Ten rok był dobry dla polskiego kina, bo ponad co drugi bilet był kupiony na polski film. Z jakością natomiast nie ma zasady. Na pewno jakoś to się przekłada. Spójrzmy na kino amerykańskie. Oni robią tysiące filmów rocznie i tam 10 – 15 jest do oglądania, wybitnych, przemyślanych, opartych na dobrych scenariuszach. Trzeba próbować, bo też za dużo o życiu wiemy. Mamy dostęp do wielu informacji podanych w różny sposób – jest internet, telewizja, książka, prasa, życie codzienne. Kiedyś powstawał jeden film na jakiś czas. To naprawdę było święto kina. Teraz jest tego bardzo dużo. Każdy może zrobić film. Pan też ma kamerę w komórce i może Pan nakręcić.
Czy nie jest tak, że w polskim kinie jest za dużo celebry,a za mało gry scenicznej, teatralnej?
W filmie nigdy nie było takiej gry. Aktorstwo filmowe było takim aktorstwem oszczędnym. Aktorstwo teatralne przed kamerą nie sprawdza się, ono jest sztuczne. Jak oglądamy filmy przedwojenne, kiedy aktorzy grają z patosem, na wynos, to trochę nas to drażni. Teraz też są inne kamery, inne możliwości świecenia. Te kamery zaglądają, można powiedzieć, w głąb duszy. Wtedy nie wolno krzyczeć. Ekrany mają po 8 metrów. Jak Pan siedzi w kinie i zobaczy Pan oko, które ma 8 metrów, to ono tyle wyraża, że nie ma już co krzyczeć. Na pewno jest inna jakość aktorstwa, ale taki jest duch czasu. Miałem szczęście grać z Hanną Bielicką pod koniec jej życia. Ona prezentowała kompletnie inne aktorstwo. Powiedziała, że jest szczęśliwa, że „odchodzi”, bo mówiła, że już nas – młodych ludzi nie rozumie, że już jej się to wszystko nie podoba i może dlatego tak to jest wszystko wymyślone, że pokolenie następuje po pokoleniu i każdy ma inne poczucie estetyki. Ono się zmienia jak patrzymy od starożytności aż do współczesności. Zawsze są powroty do przeszłości i są jakieś odniesienia.
25 lat na scenie. Jaka rada dla tych, którzy teraz zaczynają?
Radę trudno powiedzieć w tych czasach, bo teraz jest inny rodzaj rekrutacji do tego zawodu. Nie dostajemy się wyłącznie przez szkoły teatralne, ale chociażby przez jakieś telewizyjne show. Są różne metody. Są także szkoły prywatne. Ja życzę tym, którzy zaczynają przygodę z aktorstwem, żeby trafili na swoją rolę. Jak człowiek ma ten łud szczęścia i spasuje się z postacią, która jest w danym momencie nośna, jest dobrym przekaźnikiem dla tego pokolenia, to jest wygrana. Oczywiście to są przypadki jednostkowe i bardzo trudno jest taki los na loterii wygrać. Wydaje mi się, że mi się to udało w latach ’90. Zagrałem w „Krollu”, potem w „Psach” i to były właśnie takie filmy pokolenia. To był ten głos, który musieliśmy oddać w obronie naszego pokolenia, które było zagubione, które zaczęło się rozliczać teczkami, zaczął się okres transformacji. My pokazywaliśmy w tych filmach naszą transformację duchową i moralną na podstawie takich najprostszych środowisk, które znaliśmy wtedy, czyli wojska i milicji. W tej chwili wszyscy ścigają się tylko na ilość sprzedanych biletów i to trochę smuci. Może zapominamy, że prawdziwa sztuka zawsze się obroni. Trzeba robić dobre kino a ludzie pójdą na film. Boję się, że przez takie wychowanie na coraz słabszych elementach my uczymy widzów po prostu tego, że sztuka jest konsumpcją. Zauważcie, że kiedyś jak powstał film to mówiło się o nim rok-dwa. W tej chwili żywot filmu to jest miesiąc w kinie, potem na DVD i do widzenia. My konsumujemy. Nie celebrujemy sztuki, a myślę, że sztuka powinna być celebrowana. A może po prostu się mylę. Nie wiem. To jest moje zdanie.
(Buk)