Teatr Lalki jest powszechnie najmniej znanym polem twórczym w zachodniej cywilizacji. Pływające nad parawanem ludki, zwierzątka i inne twory z patykiem w pupie, to najbardziej powszechny obraz Lalki. Zapewne i ta forma ma swoje znaczenie, jeśli jednak wyjść poza stereotyp: Lala, Kukła, Marioneta stają się znakami bez ograniczeń. Niezależnie od tego czy myślimy o jawajskich i indonezyjskich teatrach, czy o japońskim bunraku – dominuje szacunek do Lalki. Wystarczy wspomnieć, że mijają lata nim mistrz pozwoli adeptowi bunraku animować ręką, nie mówiąc o tym jak wiele razy zakwita wiśnia zanim adept będzie mógł dotknąć głowy Lalki.
Połączenie olbrzymich Kukieł, Machin – Bread & Puppet, czy działań polskiej Kliniki Lalek z misterną zgrzebnością dokonań polskiej legendy – Teatru Kalong, to mocne postanowienie na początku drogi. Lalka może być epizodem, może też być częścią Twojego życia. Bywają wspaniali aktorzy lalkowi, którzy nigdy nie będą lalkarzami i lalkarze, którzy grają średnio… Jakie to ma jednak znaczenie?
Pierwszym przygotowywanym działaniem jest widowisko plenerowe „Potwory nie mojego miasta” inspirowane twórczością Francisco Goya z włączeniem epizodu Olbrzyma samoluba Oskara Wilde. Goya na pierwszy ogień, to trudny temat. Zwłaszcza, że o ile mi wiadomo brał się zań mój mistrz. Pamiętam jak wielką radość sprawiało robienie lal pod okiem Marka Tybura, jak wielkie oczy zrobiłem, gdy zobaczyłem Matkę wg Andersena zrobioną przez Kalong. Kukły z płótna wypychane sianem do Mięsopusta pod okiem Janka Chraboła. Dziesiątki innych wzruszeń, gdy najpierw z gliny rysowała się twarz, potem powoli powstawały maski, ale i kiedy pani Rafaela Łukasiewicz albo pan Stefan Giełdoń uczyli nas robić lalki z niczego. Stare chałupnicze sposoby, których nauczyli się ci pionierzy nowego lalkarstwa. Tzw. Giełdoniówki – pończoszanki. Korpus z gazet i pończochy. Jawajki z panią Falą z oklejonego styropianu, a potem przygody już moimi kukłami na Śląsku w Teatrze Lunula. I jeszcze szalona wersja Małego księcia z Teatrem Dzieci z Chmur wsparta muzycznie również wychowankami świetlicy środowiskowej pod wodzą Kajetana Święcichowskiego. I może wreszcie imię mojego syna wzięte z Tymoteusza Rym Cim Cim – Wilkowskiego. Te wzruszenia i chyba dług wdzięczności wobec wspomnianych i niewspomnianych mistrzów sprawiły, że chcę otworzyć nową przygodę. Na razie po prostu czekam na odważnych i żądnych wrażeń. Potrzeba nam pozytywnych szaleńców.
Pierwszym przygotowywanym działaniem jest widowisko plenerowe „Potwory nie mojego miasta” inspirowane twórczością Francisco Goya z włączeniem epizodu Olbrzyma samoluba Oskara Wilde. Goya na pierwszy ogień, to trudny temat. Zwłaszcza, że o ile mi wiadomo brał się zań mój mistrz. Pamiętam jak wielką radość sprawiało robienie lal pod okiem Marka Tybura, jak wielkie oczy zrobiłem, gdy zobaczyłem Matkę wg Andersena zrobioną przez Kalong. Kukły z płótna wypychane sianem do Mięsopusta pod okiem Janka Chraboła. Dziesiątki innych wzruszeń, gdy najpierw z gliny rysowała się twarz, potem powoli powstawały maski, ale i kiedy pani Rafaela Łukasiewicz albo pan Stefan Giełdoń uczyli nas robić lalki z niczego. Stare chałupnicze sposoby, których nauczyli się ci pionierzy nowego lalkarstwa. Tzw. Giełdoniówki – pończoszanki. Korpus z gazet i pończochy. Jawajki z panią Falą z oklejonego styropianu, a potem przygody już moimi kukłami na Śląsku w Teatrze Lunula. I jeszcze szalona wersja Małego księcia z Teatrem Dzieci z Chmur wsparta muzycznie również wychowankami świetlicy środowiskowej pod wodzą Kajetana Święcichowskiego. I może wreszcie imię mojego syna wzięte z Tymoteusza Rym Cim Cim – Wilkowskiego. Te wzruszenia i chyba dług wdzięczności wobec wspomnianych i niewspomnianych mistrzów sprawiły, że chcę otworzyć nową przygodę. Na razie po prostu czekam na odważnych i żądnych wrażeń. Potrzeba nam pozytywnych szaleńców.
Jarek Mixer Mikołajczyk