Z Iwoną Sapą, aktorką Teatru im. Al. Fredry w Gnieźnie, która od 24 lat pracuje w teatrze gnieźnieńskim, jest przed premierą sztuki „Pojęcie miłości. Zjednoczenie dwóch Korei” Joel?a Pommerat?a w przekładzie Marioli Odzimkowskiej w reżyserii Łukasza Gajdzisa, gdzie zagra: Drugą Sprzątaczkę, Kasię, Dyrektorkę oraz trzy postacie kobiet – rozmawia Daniela Zybalanka-Jaśko.
To już za dyrekcji pani Joanny Nowak i Łukasza Gajdzisa zagrałaś rolę Matki w „Moście nad doliną”. Obecnie weszłaś w próby sztuki Joela Pommerata „Pojęcie miłości. Zjednoczenie dwóch Korei”, gdzie wystąpisz w rolach Drugiej Sprzątaczki, Kasi, Dyrektorki oraz w trzech postaciach kobiet. Treścią sztuki jest 18 wędrówek dwóch istnień, dwóch serc, dwóch dusz. Czy w tym świecie znajdzie się miejsce na miłość platońską, ideą tęsknoty za wiecznym „zjednoczeniem się, czy jest możliwa – odpowie na to pytanie przedstawienie, ale role, w których wystąpisz są różnorodne i każda z nich wnosi coś nowego. Sprzątaczka spotyka na swojej drodze wisielca, Kasia rozbija małżeństwo przed ślubem, Dyrektorka znajduje się w sytuacjach często dwuznacznych, wreszcie Kobieta – prostytutka namawiająca na sex obcego mężczyznę. Jak pracuje się nad tymi rolami?
Każda z tych postaci jest inna i każda opowiada swoją historię miłosną. W tej chwili najważniejsze jest zbudowanie wiarygodnych postaci, pełnych emocji i wykreowanie odpowiedniego klimatu każdej sceny. Nigdy wcześniej nie brałam udziału w podobnym projekcie scenicznym, który składa się z pojedynczych scenek połączonych jedną ideą.
To jest prapremiera francuska. Niewątpliwie jest to inne spojrzenie, inny klimat na spektakl. Jak odbierasz to drążąc postacie sztuki?
Wszystkie role występujące w sztuce są nam bliskie – to mogą być nawet nasi sąsiedzi, przyjaciele i my sami, a pojawiające się problemy miłosne są nam dobrze znane z życia, z książek, z filmów. Myślę, że temat miłości jest uniwersalny, a jej blaski i cienie wszystkich nas dotykają, niezależnie od narodowości.
Odmienne postacie to odmienne historie z odmiennymi bohaterami opowiadają o różnych barwach miłości. To kobiety o różnych charakterach, z różną przeszłością, a pokazują swoją teraźniejszość.
Czy znalazłaś już klucz do tych różnorodnych ról?
Jesteśmy na takim etapie prób, że mając już zarysowane poszczególne sceny i istotę postaci poszukujemy głębi i prawdy.
Jak przebiegają próby?
Zakończyły się próby tzw. stolikowe, czyli czytane i po prostu pracujemy i jeszcze raz pracujemy.
Ale wspomnijmy o roli, którą zagrałaś za dyrekcji Tomasza Szymańskiego w „Per Procura” Neila Simona, gdzie wystąpiłaś w postaci Cookiem Cusak – kobiety z chorym kręgosłupem, która porusza się na czworakach podczas akcji scenicznej, ale głównymi atutami przedstawienia jest intrygująca fabuła pełna nieoczekiwanych zwrotów akcji i zręcznie zarysowanych charakterów postaci, a także dowcipnych dialogów i ciętej satyry. Jak znajdujesz się w rolach farsowych?
Myślę, że aktor powinien próbować swych sił w różnorodnym repertuarze. W ten sposób rozwija swój warsztat i zbiera nowe doświadczenia. Farsa zrealizowana ze smakiem, z polotem, z lekkością jest interesującym gatunkiem scenicznym, ale nie moim ulubionym.
Czy farsa wymaga większego wysiłku podczas rozpracowywania postaci?
Granie „farsowe” wiąże się z ogromną precyzją. Największa trudność polega na tym, że to publiczność ma płakać ze śmiechu, a aktorzy muszą być wiarygodni i śmiertelnie poważni. Inaczej nie da się uzyskać komediowego efektu. Największe znaczenie ma dokładne zbudowanie komizmu sytuacyjnego, który polega na piętrzeniu się niefortunnych i niezwykłych zbiegów okoliczności, a w konsekwencji wymusza na bohaterach działania również niefortunne i niecodzienne.
Amerykańska farsa różni się od sztuk polskich czy angielskich i humor jest także odmienny. Jak to znajdujesz mając już wiele doświadczeń scenicznych?
Oczywiście istnieją różnice nie tylko językowe, ale również odmienny jest kontekst kulturowy, jednak największy wpływ na całość spektaklu ma reżyser. Jego wizja, a także jego poczucie humoru. Jednakże cel, czy amerykańskiej, angielskiej farsy, polskiej sztuki komediowej jest jeden: rozbawić publiczność. Widz może bez obaw śmiać się z innych, odczuwając ulgę, że perypetie sceniczne nie przydarzyły się mu, ale bohaterom scenicznym.
Wróćmy jednak do komedii polskich. „Damy i Huzary” to jedna z najczęściej powracających sztuk Aleksandra Fredry: lubiana przez publiczność i ceniona przez aktorów. Po pierwsze ofiarowująca potężną dawkę humoru i znakomitej zabawy, a po drugie – precyzyjnie skonstruowaną intrygę oraz fascynujące role. Dwa lata temu zagrałaś z powodzeniem postać Orgonowej. Jak przystępowałaś do pracy nad tym materiałem?
Aleksander Fredro jest mistrzem komedii i często nazywany jest polskim Molierem. We wszystkich komediach Fredry zwycięża miłość, wbrew rozmaitym intrygom i przeciwnościom. Przystępując do pracy nad rolą przede wszystkim musiałam nauczyć się tekstu na pamięć – to oczywisty żart, bo pamięciowe przyswojenie słów autora nie jest najtrudniejszym zadaniem aktora.
Jak gra się klasykę polską, czy jest ona bliższa sercu aktorom niż obce sztuki?
Czy jest bliższa – nie wiem, ale mam wrażenie, że wszystko zależy od tego, na jakim etapie życiowym i zawodowym jesteśmy. W tej chwili jestem zaintrygowana sztuką współczesną.
Sama fabuła „Dam i Huzarów” nie jest zbyt wyszukana, to jednak osnuta wokół tematu damsko – męskich związków, nie pozostawia widza obojętnym. Rychło okazuje się, że zaprawieni w wojennym rzemiośle, doświadczeni na polach bitew huzarzy okazują się bezbronni wobec żądań i pomysłów energicznych dam. W rezultacie dają się omotać zręcznie poprowadzonej intrydze, gotowi spełnić każdy i nawet najbardziej szalony plan. Głównym motorem tych pomysłów jest postać Orgonowej, która usilnie pragnie swą córkę Zofię swatać Majorowi, on ma 56 lat, a Zofia 18 – na tym tle powstaje wiele przezabawnych sytuacji. Jak odnajdowałaś się w tych tematach i jak punktowałaś te komediowe sceny, które rozwiązywały w oczywisty sposób na koniec sztuki?
Nie można zapominać, że spektakl teatralny to nie jest praca jednego aktora, lecz jest to praca zespołowa. Sama – na pewno nic bym nie zdziałała.
Czy lubisz grać w komediach Aleksandra Fredry?
Tak, lubię. Jednak moje doświadczenie w tej mierze jest nikłe. Zagrałam w dwóch sztukach Al. Fredry – we wspomnianych „Damach i Huzarach” i Klarę w „Ślubach Panieńskich”- był to mój debiut na scenie gnieźnieńskiej.
Eugenia w zamyśle reżysera miała być energiczną, zdziecinniałą staruszką – wiernym kibicem piłki nożnej. Było to dla mnie nie lada wyzwanie, ponieważ sama charakteryzacja nie wystarczyłaby, aby uwiarygodnić moją przemianę w ponad siedemdziesięcioletnią kobietę, matkę starszego ode mnie kolegi.
Czy reżyser Józef Jasielski wspomagał Cię w tej pracy?
Józef Jasielski po raz drugi obsadził mnie w roli starszej pani. Mój sceniczny debiut jako „staruszki” to pani Pernelle w „Świętoszku”, również matkę starszą od mojego kolegi. Po prostu reżyser wierzył w moje możliwości.
Wiele lat temu w Gnieźnie wyreżyserował „Tango” Wojciech Boratyński, obsadzając w roli Eugenii Danutę Szafarską, a liczne realizacje „Tanga” świadczą jak wielkie jest zainteresowanie Sławomirem Mrożkiem zwłaszcza teraz po jego niedawnej śmierci. Po sukcesach „Policji”, ”Zabawy”, ”Indyka” Mrożek napisał dzieło, które opowiada o walce pokoleń we współczesnym społeczeństwie. Czy postać, którą zagrałaś była dla Ciebie dużym wyzwaniem?
Dla mnie każda rola jest wyzwaniem. Krótko przed wywieszeniem obsady widziałam „Tango” w reżyserii J. Jarockiego, nie wiedząc jakie plany ma w stosunku do mnie J. Jasielski, zachwyciłam się p. Ewą Wiśniewską i jej Eugenią. Nie muszę już nic więcej komentować, Ewa Wiśniewska jest jedną z moich ulubionych aktorek.
Przejdźmy do roli Matki w której wystąpiłaś w ubiegłym roku w „Moście nad doliną” Janos’a Hay’a. Spektakl ten był prezentowany na Festiwalu w Zabrzu, gdzie przyniósł nagrodę aktorską, która za rolę Zsofi otrzymała Magdalena Tabor. Sztuka Janos’a Hay’a to studium młodości, dojrzewania, okresu burzy i naporu. Nastoletni bohaterowie próbują sobie nawzajem wytłumaczyć świat dorosłych, który za chwilę stanie się ich światem. Stawka jest wysoka: miłość, szczęście, poczucie sensu życia. Peter – główny bohater dramatu, próbuje na różne sposoby zawalczyć o swoją wolność. Brak akceptacji ze strony ojca, niemożność porozumienia się z matką, narastające poczucie wyobcowania kompensuje sobie zaborczym uczuciem do Zsofi. Oboje rozpięci pomiędzy pragnieniem ofiarowania sobie miłości, a niemożnością jej spełnienia, są wcieleniem Romea i Julii naszych czasów. To polska prapremiera. Czy trudno było znaleźć klucz do roli Matki, która obnaża nieporadność w wychowaniu syna, co zresztą prowadzi do tragedii?
Nie nazwałabym tego „nieporadnością w wychowaniu”. To raczej brak porozumienia i brak zdrowych relacji. To samotność, która prowadzi do bardzo egoistycznych decyzji. Matka nie jest jednowymiarowa, jest ofiarą i katem. Gdyby podjęła inną decyzję możliwe, że historia Petera i Zsofi zakończyłaby się zupełnie inaczej. „Most nad doliną” to przede wszystkim historia o próbie poznania samego siebie w świecie pozbawionym autorytetów.
Jak budujesz każdą postać?
Od podstaw – to żart, ale nie odpowiem na to pytanie, bo to moja tajemnica.
Dwadzieścia cztery lata w Teatrze gnieźnieńskim, czy to jest miłość czy przywiązanie?
Często miłość prowadzi do przywiązania.
Skończyłaś studia i jesteś Magistrem Pedagogiki. Czy ukończenie uczelni obliguje do jeszcze większych przedsięwzięć?
Mam pewne plany…
Czy jest coś czego boisz się przed premierą?
W moim przypadku od dwudziestu kilku lat stres jest ten sam.
Premiera niebawem czego życzyć Ci z tej okazji?
Jestem przesądna czyli połamania nóg.
Dziękuję za rozmowę
Jeden komentarz
Iwona trzymamy za ciebie kciuki.
Życzymy Błogosławieństwa Bożego w dalszej działalności.