Interdyscyplinarne Centrum Badań Płci Kulturowej i Tożsamości UAM oraz Instytut Kultury Europejskiej mają przyjemność i zaszczyt zaprosić na wernisaż prac Elżbiety Binkowskiej „Nic dwa razy”, który odbędzie się 9 marca o godzinie 10.00 w Kolegium Europejskim w Gnieźnie.
O twórczości Pani Eli
„Od razu pojąłem, choć trudno to było racjonalnie wytłumaczyć, iż stało się coś ważnego, istotnego (…). Jak określić ten stan wewnętrzny? Obudzona nagle ostra ciekawość, napięta uwaga, zmysły postawione w stan alarmu, nadzieja przygody, zgoda na olśnienie.”
Podobne uczucia, które trudno wyrazić doskonalej, niż uczynił to Zbigniew Herbert, obejrzawszy w Muzeum Królewskim w Amsterdamie obraz nieznanego mu niderlandzkiego malarza, owładnęły mną, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam obraz Eli Binkowskiej. Obraz, obrazek właściwie, był niepozorny, nieoprawiony nawet. Trudno było jednoznacznie orzec co przedstawia. Wciśnięty w róg małej galerii, której właściciele nie eksponowali go nie dlatego, że uważali za nieciekawy, ale dlatego, że nie mieli zamiaru się go pozbywać, z niezwykłą mocą przykuł moją uwagę. Czym właściwie? Z pewnością intrygującą kompozycją kolorów: złamanych, rozbielonych, nieoczywistych, których zestawienie nie miało w zasadzie prawa stwarzać wrażenia harmonijnego. Oczarowaniu zaskakującą grą barwnych plam towarzyszyło poruszające przeczucie, że w tym malarstwie znajdę to, czego w malarstwie szukam zawsze, co Herbert, apologeta zrodzonej z pokory i zachwytu siedemnastowiecznej sztuki holenderskiej, uważał za jego istotę: urzeczenie codziennością, postacią istnienia nam najbliższą, choć pozornie oczywistą, bo najbardziej ulotną. Zobaczywszy jeden obraz zapragnęłam zobaczyć i inne: martwe natury, pejzaże miejskie, portrety – malarstwo nierealistyczne przecież, ale inspirowane obserwacją natury i podziwem dla dokonań poprzedników, tworzone po to, by w pięknej, bardzo osobistej malarskiej formie ocalić dla nas niezwykłość tego, co ulotne niczym „…cień kruchy i lekki jak chwila.”
Podobne uczucia, które trudno wyrazić doskonalej, niż uczynił to Zbigniew Herbert, obejrzawszy w Muzeum Królewskim w Amsterdamie obraz nieznanego mu niderlandzkiego malarza, owładnęły mną, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam obraz Eli Binkowskiej. Obraz, obrazek właściwie, był niepozorny, nieoprawiony nawet. Trudno było jednoznacznie orzec co przedstawia. Wciśnięty w róg małej galerii, której właściciele nie eksponowali go nie dlatego, że uważali za nieciekawy, ale dlatego, że nie mieli zamiaru się go pozbywać, z niezwykłą mocą przykuł moją uwagę. Czym właściwie? Z pewnością intrygującą kompozycją kolorów: złamanych, rozbielonych, nieoczywistych, których zestawienie nie miało w zasadzie prawa stwarzać wrażenia harmonijnego. Oczarowaniu zaskakującą grą barwnych plam towarzyszyło poruszające przeczucie, że w tym malarstwie znajdę to, czego w malarstwie szukam zawsze, co Herbert, apologeta zrodzonej z pokory i zachwytu siedemnastowiecznej sztuki holenderskiej, uważał za jego istotę: urzeczenie codziennością, postacią istnienia nam najbliższą, choć pozornie oczywistą, bo najbardziej ulotną. Zobaczywszy jeden obraz zapragnęłam zobaczyć i inne: martwe natury, pejzaże miejskie, portrety – malarstwo nierealistyczne przecież, ale inspirowane obserwacją natury i podziwem dla dokonań poprzedników, tworzone po to, by w pięknej, bardzo osobistej malarskiej formie ocalić dla nas niezwykłość tego, co ulotne niczym „…cień kruchy i lekki jak chwila.”
Anna Dębiec