Ze Stanisławem Brejdygantem, reżyserem, aktorem, pisarzem, który podjął się na Scenie Inicjatyw Aktorskich przy gnieźnieńskim Teatrze reżyserii „Nadludzi” swojego autorstwa, gra także w spektaklu Stalina i Emila Maurice’a, rozmawia Daniela Zybalanka-Jaśko.
Scena Inicjatyw Aktorskich podejmuje się ekstremalnych spektakli. W jej repertuarze pojawiały się takie sztuki jak: „One” Pam Gems, ”Kto otworzy drzwi” Neda Neżdany, „Zabawa” Sł. Mrożka, „Była …dziewiąta” Aldo Nicolaja, czy „Nowy sposób na życie, czyli złodziej państwowy” Hadila Fadżica oraz obecny spektakl „Nadludzie” (premiera w piątek, 4 lutego).
Stanisław Brejdygant skończył Uniwersytet Warszawski – Wydział Polonistyki, Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie, a także Szkołę Filmową w Łodzi – Wydział Reżyserii. Napisał kilka tomów prozy: „Być Bogiem”, „Stypa”, „Powiedz im”, „Maligna”, „Świt o zmierzchu”, jak również sztuki teatralne: „Kolonia wyzwolenia”, „Próba”, „Wyzwolony”, „Golgota”, „Endline”, „Mniejszy Brat”, „Nadludzie”, „Wyspa Wielkanocna”, „Odwet” i „Stacja XII”, za którą otrzymał jedną z trzech nagród na Międzynarodowym Konkursie Dramaturgicznym w Rzymie w 2000 roku. Jest autorem wielu adaptacji, scenariuszy filmowych i telewizyjnych.W roku 1960 za rolę Hamleta w Bałtyckim Teatrze w Koszalinie otrzymał nagrodę na Festiwalu Teatralnym w Toruniu. Pierwszym przedstawieniem, które wyreżyserował była adaptacja powieści Dostojewskiego „Wieczny małżonek” w Teatrze Nowym w Poznaniu. W roku 1966 spektakl został nagrodzony na pierwszym Telewizyjnym Festiwalu Teatrów Dramatycznych. Zagrał również „Ryszarda III” Szekspira, Księcia Myszkina w „Idiocie”, Raskolnikowa w „Zbrodni i karze” F. Dostojewskiego, Poncjusza Piłata w „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa, Jazona w „Medei” Eurypidesa, Stalina w „Nadludziach” oraz w dubbingu „Ja, Klaudiusz” Roberta Graves’a. Wyreżyserował kilkadziesiąt spektakli w Teatrze Telewizji, m.in. „Ryszarda III”, własną adaptację Dostojewskiego „Wiecznego małżonka”, „Idiotę”, „O winie i karze i zmartwychwstaniu przez miłość” na podstawie „Zbrodni i kary”, „Medeę” Eurypidesa. Zrealizował kilka filmów, m.in. „Księżyc”, „Wyspy szczęśliwe”, „Zakręt”, a także słuchowiska radiowe i widowiska plenerowe: symultaniczne widowisko na Placu Teatralnym w 35. Rocznicę Powstania Warszawskiego, inscenizację świetlną „Requiem” Mozarta na Placu Zamkowym. Zrealizował kilka oper, m.in. „Damę Pikową” Czajkowskiego, „Bal maskowy”, „Rigoletto” Verdiego.
Stanisław Brejdygant skończył Uniwersytet Warszawski – Wydział Polonistyki, Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie, a także Szkołę Filmową w Łodzi – Wydział Reżyserii. Napisał kilka tomów prozy: „Być Bogiem”, „Stypa”, „Powiedz im”, „Maligna”, „Świt o zmierzchu”, jak również sztuki teatralne: „Kolonia wyzwolenia”, „Próba”, „Wyzwolony”, „Golgota”, „Endline”, „Mniejszy Brat”, „Nadludzie”, „Wyspa Wielkanocna”, „Odwet” i „Stacja XII”, za którą otrzymał jedną z trzech nagród na Międzynarodowym Konkursie Dramaturgicznym w Rzymie w 2000 roku. Jest autorem wielu adaptacji, scenariuszy filmowych i telewizyjnych.W roku 1960 za rolę Hamleta w Bałtyckim Teatrze w Koszalinie otrzymał nagrodę na Festiwalu Teatralnym w Toruniu. Pierwszym przedstawieniem, które wyreżyserował była adaptacja powieści Dostojewskiego „Wieczny małżonek” w Teatrze Nowym w Poznaniu. W roku 1966 spektakl został nagrodzony na pierwszym Telewizyjnym Festiwalu Teatrów Dramatycznych. Zagrał również „Ryszarda III” Szekspira, Księcia Myszkina w „Idiocie”, Raskolnikowa w „Zbrodni i karze” F. Dostojewskiego, Poncjusza Piłata w „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa, Jazona w „Medei” Eurypidesa, Stalina w „Nadludziach” oraz w dubbingu „Ja, Klaudiusz” Roberta Graves’a. Wyreżyserował kilkadziesiąt spektakli w Teatrze Telewizji, m.in. „Ryszarda III”, własną adaptację Dostojewskiego „Wiecznego małżonka”, „Idiotę”, „O winie i karze i zmartwychwstaniu przez miłość” na podstawie „Zbrodni i kary”, „Medeę” Eurypidesa. Zrealizował kilka filmów, m.in. „Księżyc”, „Wyspy szczęśliwe”, „Zakręt”, a także słuchowiska radiowe i widowiska plenerowe: symultaniczne widowisko na Placu Teatralnym w 35. Rocznicę Powstania Warszawskiego, inscenizację świetlną „Requiem” Mozarta na Placu Zamkowym. Zrealizował kilka oper, m.in. „Damę Pikową” Czajkowskiego, „Bal maskowy”, „Rigoletto” Verdiego.
Przystąpił pan do reżyserii w Teatrze gnieźnieńskim sztuki „Nadludzie”, której jest pan autorem, jak również gra pan w tym przedstawieniu rolę Stalina, a także bliskiego współpracownika Hitlera – Emila Mouric’a. Prapremiera tego spektaklu odbyła się w Łodzi w Teatrze Nowym w 2005 roku, gdzie zrealizował pan tą sztukę, jak również w niej zagrał. Jak wspomina pan pracę nad tym dramatem w tamtym okresie?
Po raz pierwszy zrealizowałem ten spektakl (wtedy pod tytułem „Hitler-Stalin”) kilka lat wcześniej, w nieco innej wersji. Część pierwsza była taka sama, natomiast rzecz o Stalinie wtedy była nie moim, oryginalnym jak obecnie, tekstem, lecz adaptacją fragmentu niezwykłej, ostatniej powieści Niekrasowa wydanej na emigracji, pt. „Saperlipotette”. W tamtym spektaklu zrealizowanym w Teatrze STU w Krakowie grałem razem z Adamem Ferencym, który stworzył świetną kreację w roli Hitlera. Graliśmy ten spektakl także w Warszawie w Teatrze na Woli.
W Gnieźnie już w zupełnie innych warunkach rozpoczął pan pracę nad sztuką „Nadludzie”. To fascynujący dramat, składający się z dwóch jednoaktówek, których bohaterami są postacie autentyczne, osnute na tle prawdziwych wydarzeń. Czy spektakl ten będzie się różnił od Łódzkiego przedstawienia?
Realizuję w Teatrze gnieźnieńskim ten sam tekst, ale mam innego partnera. Rolę Hitlera i w drugiej części wielkiego aktora żydowskiego – Michesa, gra Wojciech Siedlecki, bardzo ciekawa osobowość aktorska. Ja też jestem nieco dojrzalszy niż kilka sezonów temu w Łodzi. Liczę, że obecne przedstawienie będzie jakby pogłębioną wersją tamtego.
W jakim kierunku prowadzi pan obie postacie: Hitlera, a także wybitnego aktora, rosyjskiego żyda – Miches’a granego przez Wojciecha Siedleckiego?
„Nadludzie” to, bądźmy szczerzy, materiał na tak zwany popis aktorski. Winni to grać co najmniej dobrzy i bardzo doświadczeni aktorzy. Obie role są skrajnie różne. Można by powiedzieć, że kolega Siedlecki gra „złego” Hitlera i „dobrego” Miches’a. Ale to nie tak. W tej sztuce mówi się (w drugiej części) o istocie aktorstwa. Otóż aktor zawsze musi niejako bronić swojego bohatera, uzasadniać go, wejść w niego, być nim.
Okres totalitarnej władzy to monstrualne zbrodnie Hitlera i Stalina, głównych bohaterów dramatu. Dominująca postać, którą pan odtwarza to rola Stalina, który był przekonany o swojej wyjątkowej misji zbawcy narodów. Narzędziem sprawowania władzy był kult jednostki i polityka kłamstwa, które połączone ze świadomością posłannictwa zwalniały z kierowania się powszechnymi zasadami moralnymi. Emil Marice Oberkapo z Ravensbruck spotyka się z Hitlerem w bunkrze Kancelarii Rzeszy o świcie i wie, że umrze. Zanim to jednak nastąpi pojawiają się zwierzenia obu bohaterów, które prowadzą do śmierci. Czy pan, jako odtwórca i reżyser, widzi uzasadnienie pokazując ten spektakl publiczności gnieźnieńskiej?
Nigdy za wiele wiedzy o strasznym doświadczeniu XX wieku, o zbrodniczych systemach nazizmu i sowieckiego komunizmu. Zwłaszcza nowym pokoleniom trzeba z uporem tamto najokrutniejsze doświadczenie pokazywać. I budzić refleksje: to wszak nie jakieś „kosmiczne złe moce”, ale – żeby posłużyć się genialnym zdaniem Zofii Nałkowskiej: „ludzie ludziom zgotowali ten los”. Człowiekiem, naszym bliźnim był Karol Wojtyła i Matka Teresa, ale także człowiekiem, naszym bliźnim był Hitler i Stalin.
Ma pan trzy fakultety: Polonistykę, Szkołę Teatralną i Filmową. Który z nich najbardziej wspomaga pana w pracy?
Nie umiałbym dać odpowiedzi na to pytanie. Jestem aktorem, pisarzem i reżyserem. Skończyłem wymienione przez panią studia – to fakt. Ale na dobrą sprawę mógłbym ich nie kończyć i stać się kim jestem. Studia zawsze się przydają, ale znam wybitnych artystów bez fakultetów, samouków. Papiery, zawsze to powtarzam, muszą stanowczo mieć jedynie: lekarz, prawnik i inżynier, ponieważ odpowiadają za życie ludzkie. Można być nawet genialnym fizykiem z byle jaką szkołą – jak Einstein.
Napisał pan kilka tomów prozy, m.in. „Być Bogiem”, „Stypa”, „Powiedz im”, czy „Świt o zmierzchu”, a także sztuki teatralne. Za jedną z nich („Stację XII”) otrzymał pan jedną z trzech nagród na Międzynarodowym Konkursie Dramaturgicznym w Rzymie w 2000 roku.O czym jest ten materiał i jak przyjął pan tę nagrodę?
Nagroda zawsze cieszy, jak każdy wyraz uznania. Oznacza, że coś warte jest tego, co robię. W rzymskim konkursie wzięło udział prawie trzystu autorów z całego świata, w tym przynajmniej kilkunastu bardzo wybitnych. Można więc powiedzieć, że odniosłem sukces. W werdykcie podkreślono szczególne walory inscenizacyjne. A o czym jest sztuka? O wystawianiu – jedyny raz, w Wielki Piątek 1943 roku, w domu prowadzonym przez zakonnice, gdzie Matką Przełożoną jest niegdyś wybitna aktorka, Misterium Męki Pańskiej. Reżyserem tego spektaklu, jest ktoś taki jak największy twórca teatru polskiego pierwszej połowy XX wieku, Leon Schiller, a wykonawczyniami same kobiety i dziewczyny, byłe prostytutki. Demiurg, artysta (świeżo uwolniony, „wykupiony” z Oświęcimia) kreuje swój świat Golgoty, a za Wisłą trwa „koniec świata”, płonie Getto.
Zagrał pan wiele ciekawych ról, m.in. „Ryszarda III” Szekspira, Księcia Myszkina w „Idiocie”, Raskolnikowa w „Zbrodni i karze” Dostojewskiego, Poncjusza Piłata w „Mistrzu i Małgorzacie” Bułhakowa, Jazona w „Medei” Eurypidesa i obecnie Stalina w „Nadludziach”. W 1960 roku za rolę Hamleta w Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie otrzymał pan nagrodę na Festiwalu Teatralnym w Toruniu. Czy to wyróżnienie sprawiło, że spojrzał pan na swoje dokonania aktorskie inaczej niż dotychczas?
Na mój debiut, bo był to debiut, w roli Hamleta patrzę z rozrzewnieniem. To był dobry start, od razu potężne doświadczenie. Miałem wówczas 23 lata i wciąż pozostaje bodaj najmłodszym w Polsce wykonawcą tej roli. Dostałem wówczas tak wspaniałe recenzje i byłem pewien, że już nigdy podobnych nie dostanę. Oczywiście to był bonus młodości, a rola zalecała się niebywałą spontanicznością. Dziś umiem w zawodzie nieporównanie więcej, ale pewno nie byłbym tym (czy takim) aktorem gdyby nie tamten wspaniały początek.
Pierwszym przedstawieniem wyreżyserowanym przez pana była adaptacja powieści Fiodora Dostojewskiego „Wieczny małżonek” w Teatrze Nowym w Poznaniu w roku 1966. Spektakl ten został nagrodzony na pierwszym Telewizyjnym Festiwalu Teatrów Dramatycznych. Jak pan ocenia to wyróżnienie?
Pamiętam, że ta nagroda pomogła mi, utwierdziła mnie w przekonaniu, że moim zawodem powinna być także reżyseria. Dlatego, zaraz nieomal po sukcesie „Hamleta”, wsiadłem na mój pierwszy pojazd kupiony za toruńską nagrodę – na skuter „Osa” i pognałem do Łodzi, by zdawać piekielnie trudny i skomplikowany w tamtych latach egzamin na reżyserię do Szkoły Filmowej.
Zrealizował pan kilka filmów. Kóry jest panu najbliższy?
Ten, którego dotychczas nie zrobiłem i – niestety – zapewne już nie zrobię.Wydaje mi się, że moim przeznaczeniem była także, a może przede wszystkim twórczość filmowa. Otóż nie udało mi się dokonać tego, czego pragnąłem. To też ważne doświadczenie. Życie zbudowane jest z sukcesów i klęsk. Trzeba umieć to przyjąć.
Wyreżyserował pan także symultaniczne widowisko na Placu Teatralnym w 35. Rocznicę Powstania Warszawskiego oraz inscenizację świetlną „Requiem” Mozarta na Placu Zamkowym. Czy było to duże przedsięwzięcie? Jak przebiegała praca nad tymi inscenizacjami?
Było to niezwykłe doświadczenie. Zwłaszcza ten symultaniczny spektakl (cztery odrębne sceny, na których równocześnie trwała akcja) dla uczczenia Powstania na Placu Teatralnym, ze stojącym tam jeszcze wówczas pomnikiem Nike. Moja piętnastoipółletnia siostra była bohaterską łączniczką w Powstaniu i jedną z niedobitków „Parasola”, stryj – major B. zginął w podziemiach Poczty Głównej w sztabie dowództwa Powstania. Powstanie żyje we mnie, to mój wiodący temat. Za szkolny film „Rocznica” dostałem nagrodę publiczności i nagrodę „Źycia Warszawy”. Zawsze 1 sierpnia o godz. 17.00 jestem na wojskowych Powązkach. Urodziłem się i pozostanę na zawsze dzieckiem Warszawy.
Jest Pan również autorem kilku oper. Która z nich była najtrudniejsza w pracy?
Wyreżyserowałem pięć oper. Dwukrotnie „Damę Pikową” Czajkowskiego. Tą operą debiutowałem w Teatrze Wielkim w Poznaniu i ta opera jest mi najbliższa. Pamiętam jak pytałem mojego profesora i mistrza – Aleksandra Bardiniego, czy mam prawo robić operę skoro nie mam studiów muzycznych? Powiedział, że tak i dał jedną uwagę: „Dama” Czajkowskiego to „psychologiczny dramat muzyczny, w którym tak zwany podtekst zapisany jest w partyturze. Niech pan będzie wierny nutom i znajdzie jedynie odpowiednie, zgodne z ich duszą – podtekstem, działania.”. Znalazłem. To był czas mojej fascynacji Dostojewskim i paru dokonań na podstawie jego arcydzieł. Otóż Puszkinowska nowela „Dama Pikowa” była, o czym wiedziałem, obok Biblii, ulubioną lekturą Dostojewskiego i muzyka Czajkowskiego ma coś z ducha Wielkiego Fiodora.
Na scenie gnieźnieńskiej w 1967 roku wyreżyserował pan „Cudzoziemkę” Al. Fredry w scenografii Władysława Wigury. Rolę Radosta kreował z powodzeniem Zbigniew Graczyk oraz Barbara Baryżewska jako Zosia. Jak na owe czasy – cytuję: „Szczególnie spontanicznie podczas spektaklu witała publiczność pojawienie się na scenie Radosta w polskim kontuszu, w miejsce modnych, a śmiesznych zagranicznych strojów.”. Może nam pan przybliżyć ten temat?
Powiem tylko, że gdy kilka miesięcy temu zjawiłem się w Teatrze gnieźnieńskim na rozmowę z dyrektorem Szymańskim, coś jakby tknęło moje serce „ja tu byłem, dawno, dawno temu…i oto wracam. Oby to, co zrobię poruszyło serdeczną – jak niegdyś – publiczność najstarszej stolicy.”.
Pozyskanie takiej klasy aktora do Gniezna jak pan jest sukcesem naszego Teatru. Co sądzi pan o obecnym aktorstwie Sceny Polskiej? Czy pokazanie pośladków przez Joannę Szczepkowską na scenie Teatru Dramatycznego w Warszawie uwłacza kulturze aktorstwa?
Wolałbym nie wypowiadać się, nie komentować demonstracyjnego gestu mojej koleżanki. Snadź miała swoje powody. Sposobu też nie ocenię. Tym bardziej, że właśnie przyszło mi, wraz z całym zarządem ZASP, którego jestem członkiem, rozstać się z koleżanką prezes, która jak wiadomo podała się do dymisji. Nadmienię tylko, że z najwyższym szacunkiem wspominam jej ojca, gdy był prezesem odrodzonego właśnie ZASP-u i mnie uczynił swym zastępcą. W imieniu naszej ponad dziewięćdziesięcioletniej, zasłużonej organizacji pertraktowałem z bliskimi upadku władzami czasów Komuny i w jej imieniu przemawiałem na pierwszym historycznym zjeździe „Solidarności” w gdyńskiej hali „Oliwii” w 1981 roku.
Czy dobrze się stało, że prezesem Związku Artystów Scen Polskich został ponownie wybrany Olgierd Łukaszewicz?
Uważam, że bardzo dobrze. Ma za sobą doświadczenia kilku lat poprzedniej, trudnej prezesury, a to ważne. Olgierd jest człowiekiem o wyjątkowym poczuciu odpowiedzialności i jest też kompetentny. Zna doskonale teatr niemiecki, pracował tam kilka lat. A wiadomo, że struktury teatru za Odrą są najlepsze, sprawdzone. Takiego prezesa dziś, w szczególnie trudnych dla środowiska czasach, potrzebujemy.
Czy to, czego pan dokonał w dotychczasowym swoim życiu uważa pan za kres swoich możliwości?
Oczywiście, że nie uważam. Przecież w każdym z nas jest potencjał, który w krótkim życiu wykorzystujemy jedynie w niewielkiej części. O wiele za mało dokonałem. I z tą świadomością przyjdzie mi odejść z tego świata. Aczkolwiek – i to paradoks – do pewnego stopnia uważam się za człowieka spełnionego – mimo wszystko.
Pan, jako człowiek z dużym doświadczeniem zawodowym, jak ocenia dzisiejszą rzeczywistość?
Zawodowe doświadczenie chyba niewiele tu znaczy. Raczej doświadczenie życiowe. „Obyś żył w ciekawych czasach” – głosi chińskie przekleństwo. Otóż ja żyłem w ciekawych czasach. I nie żałuję. Okrutna okupacja niemiecka, różne okresy coraz bardziej ramolejącej Komuny, no i wreszcie Niepodległość. I straszny zawód, że tak to wygląda. Korzystanie z dobrodziejstw wolności i demokracji, by żerować na najniższych instynktach. Marzy mi się moja kochana ojczyzna jako kraj normalny, gdzie Polak jest wyzwolony z oszalałego fobiami Polaka. Tyle o nas. A świat? Przecież to widać. Ten, który był się kończy. Nie wróci już niezachwiany dobrobyt tak zwanego zachodniego świata. Europa odchodzi do historii, starzeje się. Przyszłość jest w Azji, także w Ameryce Łacińskiej.
Jakie ma pan najbliższe plany?
Oczekuję na wydanie kolejnej książki. Tym razem będzie to rzecz o sobie. Nie spodziewałem się, że zdecyduję się na coś podobnego. Uważałem się za autora fikcji. Ale namówiono mnie. Rzecz nazywa się „Pokoje”. To pierwsza połowa mojego życia do początków lat siedemdziesiątych, opowiedziana sublokatorskimi pokojami w jakich przyszło mi mieszkać. Wzorem mi były „Ogrody” Iwaszkiewicza. Ot, różnica przestrzeni w jakich się wychowywaliśmy. Oczywiście „Pokoje” to pretekst. To subiektywny zapis czasów i ludzi, różnych, niezwykłych ludzi jakich dane mi było w życiu spotkać. Mam też od dawna gotowy tom mieszany: proza, dialogi, wiersze. Zrobię też zapewne jakieś jedno, czy drugie przedstawienie. I pewnie coś zagram na scenie. Może Szekspira? Byłem młodym Hamletem i dojrzałym Ryszardem III. Czyżby pora…nie, nie zdradzę, żeby nie zapeszyć.
Czego życzyć panu na dalsze lata?
Zdrowia. To krucha wartość. Bo niby jest (nigdy, mimo wieku, nie gościłem dotychczas w szpitalu), ale może go nie być, a więc niech trwa. Chce mi się wciąż przypinać narty w Tatrach i we włoskich Dolomitach. Acha, i żeby trwało to, co mnie o zmierzchu spotkało. Kocham i jestem kochany. Moja żona, Rita, jest moim największym skarbem.
tekst: Daniela Zybalanka-Jaśko
foto: Teatr
foto: Teatr