Z Bartoszem Zaczykiewiczem, który w Teatrze im. A. Fredry w Gnieźnie przystąpił do reżyserii sztuki „Per procura” Neila Simona w przekładzie Małgorzaty Semil rozmawia Daniela Zybalanka-Jaśko.
Bartosz Zaczykiewicz – aktor, polski reżyser teatralny, absolwent Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego i Wydziału Reżyserii Dramatu Akademii Teatralnej w Warszawie. Autor publikacji z dziedziny teatru i literatury w czasopismach społeczno-kulturalnych (m.in. Twórczość, Teatr, Dialog, Notatnik Teatralny, Scena). W latach 1999 – 2007 był dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu. W latach 2007 – 2009 był dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Studio w Warszawie. Laureat prestiżowej nagrody im. L. Schillera, otrzymał także brązowy medal Gloria Artis. W jego reżyserii powstały m.in. takie spektakle jak: "Amfitrion" Moliera, "Rzeźnia" Sł. Mrożka, "Romeo i Julia" Szekspira, "Niepoprawni" Juliusza Słowackiego, "Damy i huzary", "Zemsta", "Dożywocie" Al. Fredry, "Odys" wg S. Wyspiańskiego, "Kaleka z Inishmaan" Martina McDonagha, "Obrock" wg St. I. Witkiewicza, "Kolacja dla głupca" Francisa Vebera, a także "Cięte historie" wg Arkarija Awierczenki, "Bardzo prosta historia" Mariji Łado oraz "Udając ofiarę" braci Presniakow. Zrealizował również dwa monodramy nagrodzone m.in. na festiwalach we Wrocławiu i Toruniu Nos wg Bruno Jasieńskiego (1990) oraz „…podszyty!” na motywach Ferdydurke W. Gombrowicza (1993). Obecnie przystąpił do prób w Teatrze gnieźnieńskim sztuki „Per procura”.
Jest pan po studiach Wydziału Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, a także Wydziału Reżyserii Dramatu Akademii Teatralnej w Warszawie. Czy mając dwa fakultety łatwiej prowadzi się Teatr?
Wykształcenie oczywiście pomaga, jak w wielu zawodach, ale ilość fakultetów nie ma fundamentalnego znaczenia dla prowadzenia teatru. Teatr jest przede wszystkim kwestią praktyki, a nie wiedzy uczelnianej.
W teatrze w Opolu, który objął pan krótko po studiach, w którym był pan osiem lat dyrektorem, powstało wiele interesujących i głośnych spektakli jak np. „Makbet” w reż. Mai Kleczewskiej, „Klątwa” i „Ifigenia w Aulidzie” w reż. Pawła Passiniego, „Żabia królowa” w reż. Krzysztofa Rekowskiego, „Czarujący Korowód” w reż. Tomasza Hynka, „Niewinni”, „Sytuacje rodzinne” i „Baal” w reż. Marka Fiedora, a w pana reżyserii „Niepoprawni” Juliusza Słowackiego. Za tę inscenizację w Opolu na 28. Konfrontacjach Teatralnych „Klasyka Polska 2003” dostał pan nagrodę za reżyserię. Był pan także laureatem „Złotych spinek” w kategorii „Kultura i nauka”. W 2002 roku powstał jeden z najważniejszych polskich spektakli początku wieku „Matka Joanna od Aniołów” w reż. Marka Fiedora, zaś opolski teatr otrzymał Srebrny Laur Opolskiej Kapituły Laurów Umiejętności i Kompetencji – w Kategorii instytucji i twórców kultury. Ten repertuar świadczy o pana różnorodnych zainteresowaniach, czy nie żałuje pan, że po takich sukcesach odszedł pan z Opola?
Oczywiście, że żałuję, bo Opolszczyzna i Opole to bardzo przyjemne miejsca, do których się przywiązałem – i świetni ludzie, z jakimi miałem radość pracować. Z drugiej strony w „zawody sceniczne” jest wpisana konieczność ciągłego przemieszczania się, stąpania po nowych drogach. Jak się wejdzie na górę, to trzeba i zejść na przełęcz, aby szukać nowego szczytu. Oczywiście nie zawsze musi to być zmiana fizyczna, może być i mentalna, ale tak czy siak obie niosą ryzyko, które jest solą zawodu, jego pięknem i przekleństwem zarazem. Więc żałuję, ale nigdy nie dowiem się, czy to była dobra, czy zła decyzja. Także człowiek „niesceniczny” ciągle musi porzucać miejsca, w których mu dobrze – to jest wpisane choćby w nasze pojmowanie czasu: np. jako czterdziestolatek nie mogę być tam, gdzie byłem jako nastolatek.
Opolskie Konfrontacje Teatralne „Klasyka Polska”, których był pan dyrektorem prowadzone były przez pana ciekawie. Jak pan postrzega te zmiany po pana odejściu?
Mam odczucie, że nie powinno się komentować pracy kontynuatorów, bo nie można przy tym uciec od komentowania samego siebie, a ja się czuję w tym dość niezręcznie. Może kiedyś, patrząc z większego dystansu jakoś pozwolę sobie na ocenę, ale teraz chciałbym się uchylić od tego odpowiedzi na to pytanie.
Czy klasyczne spektakle, które zdominowały repertuar Teatru opolskiego były dla pana pewnego rodzaju katharsis w pracy reżyserskiej?
W moim odczuciu graliśmy znacznie więcej sztuk współczesnych, zaś sztuki klasyczne, które realizowaliśmy, zawsze miały perspektywę współczesności, nawet jeśli były odziane w kostium z epoki. Jeśli chodzi o katharsis – to jest uczucie o którym można mówić tylko z punktu widzenia odbiorców sztuki. Twórca stara się jedynie stworzyć warunki, aby takie odczucie powstało, ale może być co najwyżej jego współautorem, nie zaś odbiorcą.
Trwają próby sztuki „Per procura” Neila Simona w Teatrze gnieźnieńskim. Czy miał pan okazję zobaczyć w Gdańsku „Per procura” w reżyserii Adama Orzechowskiego?
Nie widziałem ani tej, ani żadnej innej realizacji tej sztuki. Na ogół staram się nie oglądać spektakli, które aktualnie robię. O ile wiem, nie jestem w tym specjalnie oryginalny.
Sama fabuła sztuki „Per procura” to pełna błyskotliwego dowcipu, niespodziewanych zwrotów akcji, ciętej satyry na świat politycznych celebrytów komedia napisana przez prawdziwego mistrza gatunku jednego z najczęściej wystawianych świetnych dramatopisarzy twórcy największych broadwayowskich hitów Neila Simona. Czy realizował pan już inne sztuki tego autora?
Nie, to jest pierwsza sztuka Simona, którą reżyseruję.
W jakim kierunku poprowadzi pan tę farsę amerykańską?
Nigdy w trakcie pracy nie mówię o tym, co mam zamiar zrobić – celem pracy jest rezultat, a nie opowiadanie o nim. Na marginesie: nie wiem, czy „Per procura” można nazwać farsą – Simon uchodzi raczej za autora komediowego.
Czy podczas pracy nad sztuką zdarzają się jakieś trudności, bowiem farsa to szczególny gatunek?
Prawie każda sztuka stawia wyzwania i trudności, niezależnie od gatunku. Raz w życiu robiłem przedstawienie, przy którym, można powiedzieć, nie było żadnych trudności. Byliśmy razem z aktorami trochę przerażeni, że nam tak gładko idzie. W pewnym sensie to była nowa trudność – więc od różnych przeszkód i tak się nie ucieknie.
Jaką muzykę dobierze pan do spektaklu?
Jak już mówiłem, w trakcie pracy nie opowiadam o tym, co ma być w przedstawieniu.
Kto wystąpi z aktorów Teatru gnieźnieńskiego w spektaklu?
W przedstawieniu bierze udział dziesiątka aktorów: Katarzyna Czubkówna, Sonia Jachymiak, Martyna Rozwadowska, Iwona Sapa, Agata Wojtaszak, Bogdan Ferenc, Marek Fludra, Michał Frydrych, Wojciech Kalinowski i Wojciech Siedlecki.
Wróćmy jednak do pana wielu dokonań artystycznych. W latach 1992 – 96 praktykował pan w teatrach offowych i alternatywnych (warsztaty m.in. w Ośrodku Praktyk Teatralnych „Gardzienice”, Ośrodku Badań Twórczości Jerzego Grotowskiego i Poszukiwań Teatralno-Kulturowych we Wrocławiu oraz Odin Teatret w Holstebro). Co pan wyniósł z tych praktyk, czy to w jakiś sposób zaciążyło na pana realizacjach teatralnych?
Chociaż na ogół nie posługuję się w pracy estetyką teatru offowego, to kontakt z nim i praktykowanie miały zasadniczy wpływ na kształtowanie mnie jako człowieka. To były jedne z zasadniczych doświadczeń życiowych. Zawdzięczam je moim mistrzom uniwersyteckim, którzy mnie tam wprowadzili. To, jakim jest się człowiekiem, jak się postrzega np. cel pracy, ma wpływ na życie zawodowe, więc w tym sensie wpływ moich różnych praktyk i poszukiwań na moje spektakle na pewno istnieje.
Objęcie dyrekcji Teatru Studio w Warszawie po Szajnie i Grzegorzewskim było z pewnością dla pana nobilitacją. Dwa i pół roku dyrektorowania Teatrem Studio to dużo czy mało jak na warunki warszawskie?
Objąłem Teatr, który zakładał i prowadził Józef Szajna, a po nim Jerzy Grzegorzewski, ale przyszedłem do niego dziesięć lat po Grzegorzewskim… Nie wiem, co to znaczy „jak na warunki warszawskie”. Pracowałem tam dość krótko, napotykając na duży opór tzw. warszawki, tracąc przy tym mnóstwo energii na podnoszenie tej instytucji z totalnej administracyjnej ruiny.
Obecnie nie jest pan związany z żadnym teatrem, czy dla pana to lepsze rozwiązanie?
Zależy, z jakiego punktu widzenia. Dla pracy reżyserskiej mniejsza ilość obowiązków jest oczywiście lepsza – mogę więcej reżyserować. Niestety, wciąż zdarzają się teatry bardzo nieprofesjonalne w planowaniu i realizowaniu zadań artystycznych, w czym „pomaga” im niepewne finansowanie przez organizatorów, a także otoczenie prawne. I na tym polu pojawiają się mniej przyjemne aspekty bycia wolnym strzelcem.
W jednym z wywiadów powiedział pan ciekawe rzeczy, które rzucają pewne światło na pana pracę. Zacytujmy więc niektóre stwierdzenia, które na pewno wniosą wiele nowych myśli na temat reżyserowanych przez pana spektakli, cytuję: „Zawsze trochę niezręcznie mi mówić, jak pojmuję proces powstawania spektaklu. Nie stosuję pojedynczej metody – proces twórczy jest wypadkową spotkania z dziełem, współtwórcami, rzeczywistością (…) w sztuce nie szukam jasnych odpowiedzi, uważam, że jej naczelną funkcją jest stawianie pytań. (…) dla mnie sztuka jest niezbędna do życia. Banalnie i górnolotnie to brzmi. Ale tak już jest. W poszukiwaniu wzruszenia w sztuce bardziej towarzyszy mi tęsknota widza, niż twórcy. Przyjęcie punktu widzenia odbiorcy jest surowsze i bardziej wymagające. I to chyba właściwy kąt spojrzenia na to, co się robi”. Czy to jest adekwatne do pana ostatnio realizowanych spektakli?
Ostatnia część cytowanej przez panią wypowiedzi jest trochę wyrwana z kontekstu, chyba chodziło generalnie o moją wiarę w katharsis w sztuce. Ale tak – generalnie ta wypowiedź ma związek z całą moją pracą, nie tylko ostatnimi przedstawieniami.
Jak pan odnajduje się, bowiem reżyseruje pan różnorodne gatunki sztuk, poprzez kryminał, a obecnie farsę? Czy to jest prysznic, który odradza na nowo reżysersko?
Odnajduję się jak większość reżyserów. Ta praca raczej nie cierpi na zbytnią specjalizację i realizowanie różnorodnych tematycznie sztuk, a nawet różnorodnych gatunkowo jest oczywistą częścią tego zawodu.
Wiele reżyseruje pan w Polsce, ale wyreżyserował pan także i zagrał w dwóch monodramach nagrodzonych m.in. na festiwalach we Wrocławiu i Toruniu – „Nos” według Bruno Jasieńskiego (1990) oraz „…podszyty!” na motywach Ferdydurke Witolda Gombrowicza (1993). Jak pracował pan nad tymi materiałami, bowiem jako aktor wystąpił pan sam na scenie w obu spektaklach?
Trudno mi o tym mówić, to pewna szczególna umiejętność, co nie znaczy, że rzadko spotykana. Z jednej strony uważam, że monodram nie istnieje jako pewien podgatunek, że to tylko kwestia arytmetyki (nawiasem mówiąc, mam taką prywatną definicję: do powstania teatru jest potrzebny co najmniej jeden widz – i zaraz potem niekiedy aktor). Z drugiej strony czasami zdarza mi się myśleć, że w wypadku monodramu pracuje się trochę inaczej – np. jak dotąd konsekwentnie odmawiam reżyserowania monodramów z udziałem innego aktora. Reżyserowałem monodramy, w których grałem, ale nie wyobrażam sobie, żebym mógł wyreżyserować i równocześnie zagrać w sztuce, w której musi brać udział więcej, niż jeden aktor. Zrobić zastępstwo w swoim spektaklu, owszem mogę i zdarzało mi się to wiele razy (raz nawet na premierze), ale w trakcie prób sztuk wieloobsadowych mogę być tylko po jednej stronie rampy.
Czy są jeszcze jakieś sprawy, które nie do końca pan zamknął, będąc w okresie sił twórczych, bowiem wszystko jest jeszcze przed panem, nie uważa pan?
Nie wiem, czy w ogóle jakiekolwiek sprawy w życiu zamknąłem – to raczej życie zamyka nam sprawy, niż my nad nimi panujemy. To, co człowiek może „uszczknąć” w życiu, to tylko drobinka. Poniekąd szczęśliwe życie polega na tym, by trafić dobrze na swoją drobinkę i umieć się nią cieszyć.
Czego życzyć panu z okazji premiery?
Nie mam specjalnych życzeń – przed premierą generalnie praktykuję tylko stary zwyczaj, aby wszystkich aktorów przed przysłowiowym podniesieniem kurtyny, jakby przed wejściem na scenę, przyjacielsko kopnąć w tyłek i być samemu kopniętym.
Dziękuję za rozmowę
tekst: Daniela Zybalanka-Jaśko
foto: (Buk)
foto: (Buk)
Premiera 15 grudnia ( sobota ) godz.18.00.
Neil Simon urodził się w Nowym Jorku – amerykański dramaturg żydowskiego pochodzenia. Jest jednym z najbardziej pewnych twórców hitów w historii Broadway’u. Jest również jednym z najczęściej wystawianych dramaturgów na świecie. Zaczynał od pisania wraz ze swoim bratem, Danny Simonem, tekstów do radia i telewizji. Napisał scenariusze do ok. 30-stu filmów, w tym m.in. "Dziwna para", "Promienni chłopcy", "Zabity na śmierć", "Tani detektyw". W komediach według jego scenariuszy grali m.in. Jack Lemmon, Peter Sellers, Woody Allen. Był żonaty pięć razy. Otrzymał cztery nominacje do Oscarów, Złote Globy, nominacje Emmy. Napisał wiele sztuk m.in. "Dziwna para", "Słodka Charity", "Promienni chłopcy", "Rozdział drugi", "Suita Kalifornijska", a także "Per procura".
Jeden komentarz
wreszcie jakiś porządny reżyser w gnieźnieńskim teatrze!a już myślałem, że po panu kruszczyńskim już nikt do tej wioski nie przybędzie…