Wczoraj w auli I Liceum Ogólnokształcącego wystąpił Marcin Daniec. Artysta bawił zgromadzoną publiczność przez prawie dwie godziny. Tradycyjnie skecze skoncentrowane były głównie wokół tematów politycznych.
Co zmieniło się w Pana zespole od ostatniego występu w Gnieźnie?
Dokonałem bardzo udanego transferu. Udało się sprowadzić do mojego klubu dwójkę młodych sportowców. Ona i on są szalenie utalentowani. Anna Piechurska i Paweł Ekert z 4mation z Opola. Myślę, że jeszcze piękniej brzmią nasze piosenki. Będę dawał im się rozwijać. Mamy teraz mieszankę doświadczenia. Teraz odważniej i więcej śpiewamy w kabarecie.
Czy piosenka kabaretowa nadal jest dobrym sposobem na rozbawienie ludzi?
W moim przypadku robię tak 30 lat i nawet właśnie niektóre piosenki służą rozbawieniu, ale niektóre służą stonowaniu nastroju i wtedy bardzo stanowczo podkreślam, że nie wolno nam prześmiać całego życia, dlatego bardzo odważnie zawsze śpiewamy piosenki refleksyjne, nie bojąc się, że przygasimy temperamenty publiczności, a cisza na tych piosenkach jest tak fantastyczna – to jest dowód, że ta formuła się sprawdza.
Co myśli Pan o programach, które mają na celu wyłowienie młodych talentów („Mam talent”, X Factor”, „Voice of Poland”)? Kiedyś tak nie było. Zaczynał Pan w zupełnie inny sposób.
Niech Pan mnie nie drażni, bo uderza Pan w najczulszą moją stronę. Debiutowałem w Opolu w wieku 36-ciu lat i w ogóle nie chce mi się tego komentować, ale ponieważ niebiosa mi wtórują to mogę sobie teraz dworować z tego. Jak może 36-letni chłop debiutować w Opolu? To był jedyny Kabareton w ciągu roku. Młodzi teraz ma łatwiej, ale myślę, że w cudzysłowie. Nie wystarczy założyć kabaret i już odkręcić sobie 8 rur z woda sodową. Trzeba ciężko pracować.
Rok temu powiedział Pan, że swoją energię w znacznej mierze zawdzięcza Pan sportowi. Czy coś się zmieniło?
Zmieniło się tyle, że w okresie od wiosny do jesieni gram 4 lub 5 razy w tygodniu w tenisa, natomiast zimą, kiedy trzeba prosić o halę, a w moim zawodzie nie mogę sobie zaplanować terminów do maja, gram przynajmniej 3 razy w tygodniu. „Leję” Piotra Cyrwusa, ciężkie boje toczę z Grzegorzem Poloczkiem. Przyznam się bez bicia, że dopiero pierwszy raz wygrałem z Robertem Rozmusem, który jest taką żmiją i to chyba jeszcze jadowitą, i te wszystkie nasze bardzo ważne turnieje, na których emocje są jak na mistrzostwach świata wygrywa Rozmus. Trudny do pokonania jest także Jan Englert.
Czy taka rywalizacja daje motywację w Pana pracy?
Jakie plany na najbliższą przyszłość?
Do 15 grudnia będziemy grali. Niestety spóźniłem się ze scenariuszem telewizyjnym. Już wszystkie honoraria są przetrawione. Muszę jakoś przetrawić, że po raz pierwszy od wielu lat nie będzie mnie w Święta, ale moi fani są cierpliwi. Myślę, że zrobię specjalnie „Marzenia Marcina Dańca” w Święta Wielkanocne. Będą to już 16-te „Marzenia”. Muszę się także pochylić nad swoim jubileuszem, bo minęło już 30 lat od kiedy zawodowo występuję na scenie. „Marzenia Marcina Dańca” były zawsze raz w roku, tylko Nina Terentiew szła na rękę ludziom, którzy w tysiącach listów dopominali się o powtórki. Nagrywałem raz w roku program dla telewizji, no i pojawiałem się w Opolu. Taka była kiedyś częstotliwość kabaretów. Rok temu nie zrobiłem „Marzeń” na Święta, ponieważ byłem skoncentrowany na swoim jubileuszu. Na pewno będą 16-ste „Marzenia”, a może nawet jeszcze inny, nowy pomysł. Zawsze bałem się deklarować taką współpracę co tydzień, bo chcę jeszcze wiedzieć co dzieje się u mojej dorosłej córki, chcę jeździć na spacery, pływać i jeździć na nartach z moją kochaną żoną i kochaną Wiktorią, która skończyła miesiąc temu 4 latka. Zawsze miałem na to czas i dlatego jeżeli ktoś będzie próbował mi współczuć, to proszę go uspokoić, że zawsze potrafię sobie pięknie wszystko ustawić.
Co w Pana życiu jest na pierwszym miejscu?
Rodzina i widzowie zawsze są na pierwszym miejscu. Dopiero potem jurorzy i granie dla nagród, dla splendorów i odznaczeń. Rodzina pozytywnie podchodzi do mojej pracy i pasji. Moja żona doskonale wie, że jeszcze, i pewnie nigdy nie dopadnie mnie jakieś zrutynienie i naprawdę nadal bardziej zależy mi na reakcji widzów niż na wysokości honorarium. I obym zawsze w ten sposób funkcjonował. Moja małżonka wie też, że wszystko w domu dzieje się przed lub po tenisie, czyli jeżeli umawiam się na godz. 16.00 to nie ma szans, żebym zjadł obiad wcześniej i ona to wszystko znosi i dopiero ok. godz. 20.00 jemy obiad. A u mnie liczą się gemy, sety itd.
(Buk)