Z Piotrem Kruszczyńskim, dyrektorem Teatru Nowego w Poznaniu – wybitnym reżyserem, wielokrotnie nagradzanym, który w Teatrze im. Al. Fredry w Gnieźnie zrealizował „Kartotekę” T. Różewicza, „Trzy siostry” A. Czechowa, „Nie-Boską Komedię – Rzecz o Krzyżu” Z. Krasińskiego, przystąpił obecnie do reżyserii „Naszego miasta” Thorntona Wildera amerykańskiego pisarza w nowym przekładzie Jacka Poniedziałka, rozmawia Daniela Zybalanka-Jaśko.
Piotr Kruszczyński jest rodowitym poznaniakiem, absolwentem Wydziału Architektury Politechniki Poznańskiej oraz Reżyserii warszawskiej PWST. Od 1996 roku wyreżyserował kilkadziesiąt spektakli na scenach w Gdańsku, Gdyni, Gnieźnie, Jeleniej Górze, Kaliszu, Krakowie, Nowym Jorku, Poznaniu, Toruniu, Wałbrzychu, Warszawie, Wrocławiu, Zittau/ Niemcy. W latach 2002 – 2008 był dyrektorem artystycznym Teatru Dramatycznego w Wałbrzychu, z którego stworzył jedną z najlepszych scen w Polsce. Od 2011 roku pełni funkcję dyrektora Teatru Nowego w Poznaniu. W 2013 roku odznaczony brązowym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis ”
Przystąpił Pan do reżyserii „Naszego miasta” Thorntona Wildera. Czym Pan się kierował wybierając taki temat?
Dyrekcja Teatru im. Fredry zaprosiła mnie do realizacji spektaklu o Gnieźnie. Uznałem, że dramat Wildera może być interesującą inspiracją i pretekstem do oryginalnej scenicznej wypowiedzi.
Sztuka Thorntona Wildera przeważnie była postrzegana jako ciepła i sentymentalna pochwała życia prostych ludzi, zamieszkujących prowincjonalne, amerykańskie miasteczko. Można jednak spojrzeć na nią z innej perspektywy – tak jak cenzorzy, którzy tuż po wojnie zakazali wystawienia tego tekstu w NRD, obawiając się, że może on wywołać falę nastrojów depresyjnych, a nawet samobójstw. Bohaterowie „Naszego miasta” są umarłymi i zamkniętymi w pułapce nieśmiertelności. „Nasze miasto” nie jest zwierciadłem, w którym możemy się przejrzeć. Jest elastyczną konstrukcją, która przyciąga kolejne opowieści i mity. Próby trwają na scenie i poza nią. W jakim kierunku poprowadzi Pan to przedstawienie?
Realizację spektaklu poprzedziły spotkania z mieszkańcami Gniezna. Wraz z moim asystentem Krzysztofem Weberem – reżyserem doświadczonym w pracy społecznej i edukacyjnej – zebraliśmy materiał pozwalający odkryć w oryginalnym tekście „Naszego miasta” sporo skojarzeń z historią i współczesnością Gniezna i jego najbliższych okolic. Mam nadzieję, że aluzyjne potraktowanie amerykańskich realiów zawartych w dramacie okaże się trafnym sposobem dotarcia do wyobraźni widzów. Liczę na to, że gnieźnieńskie aluzje w tonie serio i buffo, sprowokują żywy dialog pomiędzy sceną a widownią. Na pewno nie zamierzam pogrążać naszych widzów w depresji (śmiech). Serii samobójstw też nie będzie.
Pomówmy o ważnej decydującej sprawie, a mianowicie: dotychczas wiele realizacji tej sztuki było w przekładzie Julii Rylskiej. Czym Pan się kierował powierzając tłumaczenie Jackowi Poniedziałkowi?
Przekład Rylskiej wydał mi się bardzo archaiczny. Jacek Poniedziałek tłumaczy z dużym wyczuciem współczesnego języka, ponadto jako aktor znakomicie „słyszy scenę”.
W obecnym przekładzie jest wiele zmian a mianowicie: wypadły sceny umarłych, akt II został mocno skrócony, wypadło także wiele postaci. Czy przy takich skrótach spektakl będzie brzmiał po myśli Thorntona Wildera?
Sądzę, że autorowi bardzo zależałoby na takim brzmieniu, które poruszy współczesnych widzów. Na pewno pozostajemy mu wierni w zasadniczej myśli dramatu.
Sam Wilder powiedział: „Uważam teatr za największą ze wszystkich sztuk”. W swojej twórczości dramaturgicznej modyfikuje on konwencje i kanony, wprowadzając nowe środki inscenizacji, odrzucając kanony czasu: przeszłość, teraźniejszość, przyszłość dzieją się równocześnie, są „jednym aktem wieczności”. Czy będzie Pan kontynuował to przesłanie?
To, co u Wildera było prekursorskie, dziś jest w teatrze normą. Teatr postdramatyczny przerósł najśmielsze wyobrażenia jego pokolenia. Można powiedzieć, że rozwój myśli dramaturgicznej stanowi naturalną kontynuację poczynań Wildera.
Realizacji tych sztuk było bardzo wiele – przypomnijmy choćby światową prapremierę „Naszego miasta” w Nowym Jorku w 1938 roku, Thornton Wilder brał udział w tym spektaklu grając rolę Reżysera. Zmagało się z tymi przedstawieniami wielu wybitnych reżyserów jak m. in. Leon Schiller, Erwin Axer czy Jerzy Gruza w Teatrze Telewizji. Czy widział Pan któryś z tych spektakli i czy to w jakiś sposób uzupełni Pana spojrzenie na tę sztukę?
Obejrzałem niedawno realizację Gruzy z wybitną rolą Gustawa Holoubka, mojego profesora ze Szkoły Teatralnej. Moja interpretacja znacznie odbiega od tamtej, w gruncie rzeczy bardzo klasycznej i dziś już nieco drażniącej konwencją aktorskiej gry. Cóż, czas biegnie jak szalony i język teatru musi za nim nadążać.
Wszystko jest utrzymane w konwencji umownej, bez rekwizytów – tak zresztą życzył sobie autor. Czy nie byłoby lepiej zarzucić koncepcję pisarza i wprowadzić jednak rekwizyty? Może to ułatwiłoby akcję, a nie ją utrudniło?
Oj, zdradzamy widzom najważniejszy „chwyt teatralny” zawarty w „Naszym mieście”! (śmiech) Mam jednak nadzieję, że trzymamy w zanadrzu inne atuty… Brak rekwizytów jest w sztuce Wildera bardzo istotny i stanowi o jej siłę. Uwielbiam teatr odsłaniający swoją „sztuczność”, nie czerpiący dosłownie wzorców z codziennego życia.
Ponadto ograniczył Pan ilość postaci w spektaklu, niektórzy grają podwójne role – dlaczego?
Pozostawiliśmy w spektaklu najważniejsze wątki i dokonaliśmy optymalnej obsady, po prostu.
Główną postacią przedstawienia jest Reżyser (w innych realizacjach Narrator), kluczowa postać dramatu, jest animatorem wszelkiego „dziania” się na scenie, a zarazem orędownikiem istotnych i dziś wartości – wyrazicielem przesłania pisarza humanisty. Jak będzie poprowadzona ta rola, która scala całą akcję i przejmuje także funkcję Księdza czy właściciela kawiarni?
W naszej inscenizacji Reżyser jest trochę moim alter ego. Przybył do Gniezna – miasta swoich przodków – by dowiedzieć się dlaczego tak niewiele go dziś łączy z tym miejscem. Dlaczego jego najbliżsi wyjechali, a zmarli… Ale tego nie będę na razie zdradzał.
Pani Webbs i pani Gibbs to panie, które nie różnią się od siebie: utrzymują dom, rodzą dzieci, jednak pani Gibbs ma problemy. Do końca niezrozumiana przez męża znajduje się w skomplikowanych relacjach małżeńskich. Jak Pan widzi obie kobiety, czym będą się różniły sposobem bycia, zachowaniem?
Pokażemy dwie przykładne rodziny, w których jednak daje się odczuć jakiś „syndrom wypalenia”. Pozostaje odpowiedzieć sobie na pytanie – czy to wina miejsca, w którym przyszło im żyć? Czy gdzieś indziej ich życie wyglądałoby inaczej, lepiej? Oczywiście obie małżeńskie pary – Gibbsów i Webbsów – różnią się w relacjach. Czym? Widzowie ocenią podczas spektaklu…
Doktor Gibbs i Redaktor Webbs to odmienne charaktery. Jak w tym mrocznym klimacie będą pokazane?
Sam jestem ciekaw, jak zakończy się pojedynek tych dwóch kowbojów… (śmiech)
Zagadkową postacią jest także Szymon Stimson – organista, sługa kościelny, który nadużywa alkoholu – ( jak mówi pani Soames ), w końcu popełnia samobójstwo. Ten mroczny świat, który Pan proponuje przypomina klimaty Dostojewskiego, prowadzący do III aktu, aktu śmierci bohaterów, w którym jest uspokojenie i pojednanie ze światem umarłych. Jak zobaczymy tę interesującą postać w przedstawieniu?
Podobnie jak inne – w pełnej palecie barw: słabości, uczuć, walki, życiowych rozterek.
Bardzo ważne są role Emilki i Georga, to główni koryfeusze spektaklu. Czym będzie się różniło to młode pokolenie od pozostałych postaci?
Emilka Webbs i George Gibbs stoją dopiero przed najważniejszymi życiowymi wyborami. Będziemy świadkami tych decyzji oraz poznamy ich skutki.
W akcji scenicznej będzie brał także udział chór, który jest ważnym atrybutem spektaklu ,wybranego drogą konkursu. Co to będzie za chór i jakie będzie jego zadanie w przedstawieniu?
W amerykańskim miasteczku chór będzie śpiewał oczywiście pieśni gospel. Podobnie jak w teatrze antycznym chór ma za zadanie komentować akcję sztuki. Współczesny charakter tego komentarza w naszym spektaklu nazwałbym „dubbingiem”.
Uwspółcześnienie tej sztuki niesie w sobie wiele wątpliwości, niemniej jest to Pana nowe spojrzenie na ten spektakl. Czy będzie to jednak adekwatne do obecnej rzeczywistości? Gdzie będzie umiejscowiona akcja i czy będą pojawiały się akcenty gnieźnieńskie?
Jak już wspomniałem na wstępie, chcielibyśmy nieustannie prowadzić aluzyjną grę oryginalnych realiów amerykańskich z naszymi, gnieźnieńskimi. Mówiąc skrótowo – realizujemy „gnieźnieński western” w dworcowej poczekalni (śmiech).
Ma Pan 48 lat, to okres dojrzałego sukcesu. Czuje Pan się spełniony zawodowo?
Nie. I mam nadzieję nigdy tak się nie czuć! Spełnienie kojarzy mi się ze stagnacją. Ale wciąż czuję się szczęśliwy mogąc pracować i realizować się we własnej pasji.
Z powodzeniem realizuje Pan, jako dyrektor, swój program artystyczny w Teatrze Nowym w Poznaniu. Mieliśmy to szczęście zobaczyć muzyczny spektakl „Osiecka, byle nie o miłości” z Julią Rybakowską i nie tak dawno „Prezydentki” Wernera Schwaba – wspaniale zagrane przez aktorki Teatru Nowego w Poznaniu. Przedstawienie było nietypowe, bowiem miało w sobie ekstrementy brudów życia codziennego. Sam Schwab to pisarz, który zmagał się z chorobą alkoholową i zmarł w wieku 35 lat. Spektakl jest bulwersujący, pełen skrajnych refleksji. Czy wystawienie go w Poznaniu zmieni mentalność poznaniaków, bowiem przedstawienie grane było przy pełnej widowni? Dlaczego podjął Pan się poruszyć taki właśnie problem?
Poznań jest miejscem kojarzącym się ostatnio z aferami seksualnymi, zaściankowym myśleniem i cenzurą życia artystycznego. Wielu komentatorów przywołuje przy tej okazji passus reżysera Filipa Bajona, który nazwał Poznań „miastem zasłoniętych firanek”. W „Prezydentkach” Schwaba postanowiłem nieco te firanki rozchylić, poszukać źródeł „złej mieszczańskości”, z wszelkimi patologiami życia społecznego włącznie. Takie diagnozy rzeczywistości są prymarnym zadaniem teatru.
Wiele sztuk obecnie wyreżyserowanych przez Pana jest granych w Poznaniu i nie tylko jak: „Moja Piaf”, czy w Teatrze Wielkim „Komedia o niemej żonie”, także w Teatrze Toruńskim „Człowiek z Bogiem w szafie”. Jakie ma Pan dalsze plany reżyserskie po premierze „Naszego miasta” Thorntona Wildera, przy odpowiedzialnej funkcji jak prowadzenie Teatru Nowego w Poznaniu?
Prowadzenie teatru w zasadzie uniemożliwia realizację więcej niż jednej premiery (we własnej reżyserii) w sezonie. Mam wiele pomysłów – w głowie i w szufladzie biurka, ale muszę poczekać z ich realizacją. Teatr Nowy w Poznaniu wymaga ode mnie codziennej obecności.
Czego życzyć Panu z okazji zbliżającej się premiery w Teatrze gnieźnieńskim?
Niech scenografia Justyny Kuchty się zawali, aktorzy połamią nogi, a muzyka Bartosza Chajdeckiego – wybrzmi ciszą (śmiech).
Dziękuję za rozmowę.